Mazowsze serce Polski nr 10/20
Świadectwo wiejskiego życia
2020.10.12 06:30 , aktualizacja: 2020.10.13 08:13
Autor: Monika Gontarczyk, Wprowadzenie: Monika Gontarczyk
- Dom rodzinny (fot. Monika...
- Ojciec autorki (fot. Monika...
- Publikacja (fot. Monika...
- Dzięki licznym fotografiom...
- Promocja książki Fot....
- Przydrożna kapliczka (fot....
Zofia Marianna Wróbel wychowała się we wsi Udrzyn na północnym Mazowszu. Nigdy nie przypuszczała, że w jesieni życia napisze książę, która rozejdzie się jak świeże bułeczki. Zwłaszcza że opisała w niej wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości, czyli zwyczajne wiejskie życie.
Monika Gontarczyk: Co Panią zainspirowało, żeby spisać wspomnienia?
Zofia Marianna Wróbel: Przypadek. Czasem to on decyduje, co się wybierze, co zacznie się robić w życiu. I tak było ze mną. Przypadkiem przeczytałam „Ucho igielne” Myśliwskiego i natrafiłam na fragment opisujący meandry ludzkiej pamięci. To mnie zachęciło.
M.G.: Od czego Pani zaczęła?
Z.M.W.: Praca nad pierwszą częścią trwała dość długo. Jako emerytowana nauczycielka historii nie mogłam sobie pozwolić na czysto wspomnieniową treść. Szperałam więc w dostępnej literaturze, aby zgromadzić jak najwięcej materiałów na temat Udrzyna. Nie ma żadnej książki ukierunkowanej na tę wieś. Są o Puszczy Białej, o Kurpiowszczyźnie. One pozwoliły mi tropić ślady Udrzyna. Moim zamiarem było zgromadzenie w jednej książce maksimum wiedzy o mojej wsi.
M.G.: A inne powody?
Z.M.W.: Pierwszy i najważniejszy to rodzina. Chciałam pozostawić swoistą pamiątkę trójce moich dzieci, dziewięciorgu wnuczętom oraz mojemu rodzeństwu, które jest już przerzedzone, i ich potomkom. Zamierzałam sama sfinansować druk. Nie myślałam o tym, by dać książkę do szerokiej publikacji.
M.G.: O czym jeszcze jest ta książka?
Z.M.W.: Chciałam pozostawić świadectwo dotyczące mojej wioski. Była to uboga kurpiowska wieś. Zależało mi, aby pokazać otoczkę społeczną Udrzyna, czyli życie mieszkańców: codzienne, świąteczne, obyczaje, zwyczaje, kłopoty, ciężką pracę, powojenną biedę, zniszczenia. Chciałam też poruszyć problemy, z którymi mieszkańcy musieli się mierzyć i z nimi żyć.
M.G.: Opowie Pani jakąś historię ze swojej książki?
Z.M.W.: Moja wieś w linii prostej leży kilkanaście kilometrów od Treblinki. Ja oczywiście byłam maleńkim dzieckiem w czasie wojny, ale rodzice opowiadali, że gdy w wietrzny dzień stało się na gościńcu, to dochodził swąd palonych ciał. Wtedy ludzie mówili: „Palą Żydów”. To nie była tajemnica. Opisałam też spotkanie mojej mamusi z ukrywającą się Żydówką i jej późniejsze rozterki z tym związane. W ten sposób starałam się poruszyć problem żydowski. Zamieściłam też obraz oficera niemieckiego, o którym mamusia często mówiła, że to był dobry człowiek. Pokazywał rodzinną fotografię z żoną i małymi dziećmi. Patrzył na mamusię, która była wówczas ze mną w ciąży, i płakał… Wiele razy też pomógł, przestrzegał przed innymi Niemcami, żeby chronić starsze dzieci. Zależało mi, żeby pokazać, że nie jest możliwa jednoznaczna ocena zdarzeń z przeszłości, nawet tych najbardziej dramatycznych, tragicznych. Trzeba mówić, że nie obciążają one każdego, całego narodu, ale tylko część. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej.
M.G.: Opisuje Pani też codzienne życie na wsi.
Z.M.W.: Widzę moją mamusię, jak najraniej wstaje, ciężkie gary z kartoflami nastawia na fajerki, jak się modli, jak śpiewa, jak potem tatuś wstaje i razem krzątają się, żeby obrządek zrobić… Nawet taka sytuacja utkwiła mi w głowie, że do kraszenia świńskiego żarcia dodawano ugotowane małże. Mamusia ciągle zapracowana, spocona. Obraz taty jest nieco inny. Choćby żniwa. W południe tata siadał w cieniu i klepał kosę, robił to starannie i długo. Dla niego to był odpoczynek, chwila wytchnienia. Mama zaś w tym czasie nadal pracowała – robiła coś do jedzenia nam i zwierzętom, doiła krowy, bo w lecie trzeba było trzy razy. Dzieci też miały swoje obowiązki.
M.G.: To był dla Pani trudny czas?
Z.M.W.: Wspominam ten okres jako czas ciężkiej pracy i zabiegania o zwykłe sprawy – jedzenie, ubranie, ale szczerze mówiąc, tego się nie czuło. Swoje obowiązki się zrobiło (najczęściej to było pasienie krów) i ganiało się (jak wówczas się mówiło). Nie było tak, że dzieci siadały i płakały, użalały się: o, jak nam ciężko itd. To wydawało się naturalne. Rodzice jak mogli tak się starali. Głodni nie byliśmy. Skąd były pieniądze? Zbieraliśmy jagody, grzyby i w ten sposób się zarabiało. Nie traktowaliśmy tego jako przekleństwa losu. Taka była nasza rzeczywistość, nasza i wszystkich sąsiadów. Jako dzieci nawet ciężaru PRL-u nie odczuwaliśmy, ale rodzice już tak. Ten strach przed kontrolą w gospodarstwie ich paraliżował. Podobnie sprawy dotyczące wojny. O nich się nie mówiło. Temat przewożenia przez tatusia na gajówkę różnych rzeczy był tematem tabu. Z tego powodu tatuś był strzępkiem nerwów.
M.G.: Kocha Pani wieś, ale na niej Pani nie została. Dlaczego?
Z.M.W.: Marzyłam, żeby zostać nauczycielką. Może dlatego, że innych zawodów na wsi nie było? Lekarzem nikt nie chciał być, bo go na oczy nie widział. Prestiżowym zawodem wydawał się ten, któremu można było się przyjrzeć.
M.G.: Dzisiejszy Udrzyn to ta sama wieś?
Z.M.W.: Zupełnie inny świat, mówiąc krótko. Począwszy od pracy, od tego, jakie są maszyny, urządzenia. W małych gospodarstwach rezygnuje się z rolnictwa. Udrzyn zmienił się też wizualnie. Zajeżdżamy teraz asfaltową drogą, na dawnym gościńcu jest szeroki chodnik z kostki. Otoczenie domów też jest zupełnie inne. Kiedyś brakowało płotów, inwentarz chodził po podwórku i wszystko rozgrzebywał. Teraz jest większa dbałość o estetykę. Są piękne ogródki, a w nich hortensje, róże, z balkonów zwisają surfinie. Starych chałup już niewiele przetrwało, nawet nasza już nie przypomina tej dawnej kurpiowskiej, bo ma kilka przybudówek, które całkowicie zmieniły jej wygląd.
Liczba wyświetleń: 956
powrótSzanowni Państwo, jeżeli opublikowany artykuł nie jest prawidłowo odczytany przez czytnik ekranu, prosimy o przesłanie uwag do artykułu wraz z podaniem linka do informacji, której dotyczy pytanie. Postaramy się udostępnić bardziej czytelny plik.